Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/71

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Delduc’a klienci zabawiali się rozmową, oczekując swej kolei strzyżenia włosów i brody.
Wszyscy wyszli, by popatrzyć na pochód. Na placu, pod wiązem ktoś zaintonował starą sekwedellę przystosowaną do okoliczności:

»A out es la Bepa?
Que me trinqui tant!«.

»Gdzież to podziała się Bepa? O jakże mi tęskno za nią!«.
I orszak począł maszerować do taktu. Nawet niosący stągwie, ryzykując rozlanie szacownego płynu, poczęli wybijać nogami tempo. Długo jeszcze po zniknięciu orszaku pogłos świętalnej wrzawy falował we wsi. Ludziom nie chciało się iść spać. Wesele z racyi prasowania oliwy, podobne do szału winobrania zimowego, drgało w powietrzu, przepływało ulicami w pieśniach rzucanych z pełnej piersi. Ludzie chodzili tam i sam, a pośród wrzawy, proboszcz Colomer, schylony nad stołem w swoim pokoju na plebanii, pracował w pocie czoła. Przygotowywał kazanie na jutro, to znaczy, wyciągał ustępy mające służyć ku zbudowaniu parafian z kilku starych, renomowanych zbiorów kazań niedzielnych.
Wreszcie światło lampy pracowitego duszpasterza zagasło, ogień w kuźni także, a księżyc sam lał potoki promieni na opustoszały plac. Przed domem Malhiberna zamajaczyły dwa cienie: Jep i Bepa.