Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/70

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Tak, przyrzekłam, a nigdy nie łamię słowa — potwierdziła. A gdy Filip skrzywił się, dodała.
— Na ciebie przyjdzie kolej potem, a potem na małego Jana Cadéna. Jak się raz rozhulam, potrafię zamęczyć tuzin danserów.
— Dobry małżonek wart więcej od tuzina danserów! — zamruczał Sabardeilh.
— A cóż dziadek na to?
— Myślę, że tańczyć można swoją drogą, a żenić się swoją — odrzekł dragon — jedno nie przeszkadza drugiemu. Niech żyje karnawał! Naprzód marsz, muzyka!
Tymczasem prasowanie się skończyło, oliwę zlano do stągwi, należało je już tylko zanieść do kuźni. Powrót był wesoły, noc cicha, prawie ciepła, jakby jesienna, księżyc świecił, gałęzie drzew owocowych nagie, czarne rysowały się na zboczach gór zalanych tajemniczem, srebrnem światłem. Po lewej stronie drogi leżał ogromny cień góry, a po stronie prawej, ponad dachy wsi wznosiły się zboczem winnice, sady oliwne wyraźne jak w dzień, tylko jakieś bardziej koronkowe, przybrane w barwy delikatne, jakby senne, jakby nie rzeczywiste. Katlar nie spał jeszcze. Ciepła noc zrobiła swoje. Drzwi były pootwierane, sąsiedzi rozmawiali. Krawiec, szwaczka kończyli późno w noc sobotnią robotę, którą trzeba było dostarczyć jutro o świcie, zapóźnieni gracze siedzieli przy stole w Café du Commerce, a przed sklepem fryzyera, majstra