Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/69

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Pokazała paznokcie.
— A jeśli to nie wystarczy, patrz!
I w uśmiechu dzikim, prowokującym, wyszczerzyła białe, zdrowe zęby, gotowe kąsać.
— Gryź, chętnie przystanę na to, jeśli potem zgodzisz się pocałować mnie — odrzekł zalotnik. — Zresztą i na cóż udajesz złą? Trochę wcześniej czy trochę później, będziesz musiała zdecydować się i tak moja mała... czy nie prawda Galderyku?
Zwrócił się do Galderyka, który jak mu się zdawało stoi obok. Ale tenże odszedł bez słowa, ze spuszczoną głową, zgnębiony niepowodzeniem.
Za Galderyka odpowiedział Janowi Sabardeilh. Takie rozmowy pomiędzy chłopcami a dziewczętami raziły go. Przywołał młodzieńca do porządku.
— Ależ Bepa wie, że to jest żart! — tłumaczył się Jan. — Żartuj pan także, cóż u licha!
— Jan ma racyę, odezwał się dragon. — Cóż ty wiesz o tem, mój biedny Sabardeilh! Młodzież musi się bawić. Czyż zapomniałeś, że od wczoraj mamy karnawał? Jutro w niedzielę będzie pierwszy bal, w tym roku.
— Jeśli chcesz zatańczymy... contrapas... razem — odezwał się do Bepy Filip.
— Zapóźno już! — zawołał Jep; — Bepa mi przyrzekła. Kłamał... czyż Bepa przyjmie współudział w kłamstwie? Wydawało się, że się waha... ale wydawało się tylko.