Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Galderyk milczał.
— No, cóż ci jest? Jeśli jesteś chory powiedz, będziemy cię kurować — ciągnął dalej Bernadach. — Już od kilku dni jesteś w złym humorze. Z wiosną panowała febra, czyś może jej się nabawił.
— Nie mam febry.
— Trudno byś żył powietrzem. Wiem, że ci coś brakuje. Powiedz.
— I na cóż się skarżyć, gdy niema na to rady! — rzekł głucho Galderyk.
— Niema rady? — Czyś oszalał, cóż to takiego?
— Chory jestem na głowę... na myśl jedną, która w niej tkwi.
— Ależ to ostatnie głupstwo chorować wskutek myśli!... — Bernadach wzruszył ramionami. — Dalejże chłopcze, otrząśnij się z tego i zjedz zupę.
Ale Galderyk mówił dalej:
— Wy wszyscy nie rozumiecie się na tem. Myśl... to jest rzecz zła, bardzo zła, to gryzie... to wpija pazury, to obala człowieka na ziemię, podobnie jak cios pięści, albo noża.
— Pomięszało ci się w głowie chłopcze, nie rozumiem cię!
— Pocóż więc ojciec wyciąga mnie na słowa. Zostaw mnie w spokoju. Wygrzebię ja się z tego sam, albo zdechnę... to rzecz moja...
— Ja cię rozumiem! — przerwała Aulari. — Wiem o co idzie. Myśl — u młodego chłopca...