Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/219

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Nadszedł wreszcie złowrogi dzień licytacyi. Chaos i zgiełk, jaki zapanował w domu od samego rana, rozbudził starca, zaciekawił prawie. Patrzył jak ludzie przychodzili i odchodzili, przesuwali meble, wypróżniali szuflady, oglądali przedmioty i podawali je sobie z rąk do rąk. Tutaj przybory kuchenne, naczynie, tam trochę bielizny i łaszków, podnoszonych porządnie, spódnice Bepy, cały kram nędzy, w którym przewracano, rozciągając rzeczy po placu przed kuźnią.
Cała wieś wyruszyła na to widowisko i krążyła dokoła resztek. Nawet z okolic, z Prades, z Marquixannes, nabywcy powiadomieni afiszami, na dobrze znany apel trąbki sekwestratora zbiegli się, jak rozbójnicy, czychający na dobro rozbitków. Wszyscy śmiali się, żartowali, czekając rozpoczęcia licytacyi. Kobiety obracały w rękach odzienie Bepy, mężczyźni oglądali meble, próbowali czy klucz się dobrze obraca w zamku, czy domykają się drzwi szafy, a pomocnik sekwestratora zachwalał przedmioty głosem szarlatana jarmarcznego. Żarcik ten wprawił nabywców w doskonały humor.
Wreszcie gdy przebrzmiał ostatni dźwięk trąbki, sprzedaż się rozpoczęła.
Dragon podniósł się ze swego fotelu i zawlókł aż do okna na kulach, tam z twarzą przyciśniętą do szyby, śledził cały ten ruch, przysłuchiwał się rozmowom sprzedawców z nabywcami. Czy je rozumiał naprawdę? Czy pojął, że oznaczało to