Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/98

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dragon z fajką w zębach spoglądał bez drgnienia. Ręce zanurzył po łokcie w kieszenie spodni.
Proboszcz Colomer zadrżał na jego widok. Ta czerwona czapka na głowie bezbożnika, to była rewolucya, to był sam szatan. Gdy byli o dwa kroki od siebie, tak że się prawie dotknąć mogli, spojrzenia ich się skrzyżowały. Święty gniew palił się w oczach księdza. Gestem rozkazującym wyciągnął ku buntownikowi srebrny krucyfiks, jak gdyby nakazując paść na kolana, pochylić czoło temu, co jeden stał jakby na urągowisko, gdy cały lud się kajał swych grzechów.
Anatema chybiła. Spokojnie, z podobną miną jak niegdyś, gdy stał pod ogniem muszkieterów hiszpańskich w Peyretortes, dragon wytrzymał atak, a gest i krucyfiks przepłynęły mimo niego, jak stara, nieszkodliwa, zagwożdżona mitrajleza.