Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

a w niedzielę na zabawie. Po trzech latach rozłąki spotkali się nagle, szczęśliwi i zdziwieni.
— Jep!
— Ramon!
Wykrzyki, uściski. Ramon wyjaśnił, w jaki sposób się tu dostał. Wyruszył rankiem z Estagel, bo otrzymał miejsce w Ria. W drodze zaskoczyła go noc, a że właśnie przechodził obok kuźni, więc zapukał, by spytać, gdzie może we wsi dostać nocleg.
— Nocleg, bardzo blisko — odrzekł Jep — będziesz spał ze mną w łóżku, ale nim to nastąpi, musisz coś przekąsić. Majster będzie bardzo zadowolony gdy cię zobaczy, a i przyjaciele tu zebrani przyjmą cię z otwartemi rękami. Nie krępuj się z nimi: Wolność, Równość, Braterstwo! Sami republikanie są w tym domu. A ty..., myślę, żeś się przecież nie zmienił!
— Ja miałbym się zmienić?
To przypuszczenie wydało się Ramonowi tak komicznem, że zatrząsł się w gwałtownym śmiechu od głowy do obcasów.
— To paradne! Tak, tak, nie jestem już ten sam, to prawda: jestem dużo gorszy. Gdyś mnie znał, byłem niewiniątkiem. Od tego czasu kawał zrobiłem drogi i to nie w tył, jak rak. Zresztą opowiem wam...
— Chodźże, chodź do ogrodu. Wszyscy posłuchają z chęcią.
Weszli.