Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zamilkli. Na uboczu tylko narzeczeni rozmawiali przyciszonym głosem.
Jep wziął Bepę za rękę i ściskał ją delikatnie w szorstkich, spracowanych palcach. Myślał przytem o pieszczotach innych w przyszłości i serce mu wzbierało miłością.
Po chwili zamilkli i oni, bo słowa im zamarły na rozkochanych ustach i tylko słowik nucił w krzewach porastających stoki wąwozu. Był to pierwszy słowik tego roku, a narzeczonym wydawało się, że śpiewa dla nich umyślnie, dla wyrażenia w pieśni ich szczęścia. Nagle jednak z dzwonnicy pobliskiej rysującej się na niebie czarną sylwetką, począł tętnić potężnie dzwon. Jęczał donośnie i fałszywie, tłumiąc śpiew słowiczy. Zabobonna dusza kowalczuka drgnęła i przebiegł po niej dreszcz złego przeczucia. Silniej przycisnął do siebie dłoń dziewczyny.
Pukanie do drzwi kuźni od strony ulicy zbudziło wszystkich z zadumy. To pewnie klient jakiś, któremu zachorowało bydlę, przyszedł wezwać dragona, znającego się także na leczeniu uderzeń krwi do głowy i kolek.
— Idź chłopcze otworzyć! — rozkazał stary.
Nie był to klient, był to znajomy, kolega Jepa, niejaki Ramon, który pracował z nim razem u kowala Sardy w Estagel. Ramon, jako starszy, wtajemniczył młodego chłopca w arkana tańca i polityki. Długo trzymali się razem, w kuźni, w klubie,