Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/116

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została przepisana.

    — Ojcze Malhibern, mamy gościa! — zawołał Jep; Ramon, mój przyjaciel, dzielny chłopiec czerwony od nosa do pięt, idzie szukać pracy w Ria... chciał, bym mu wskazał gospodę.
    — A tyś go zaprosił, by został u nas? Doskonale. Bepa, rusz się i przynieś nam litr wina i szklanki. Nie potrzeba zapalać świecy, księżyc właśnie wschodzi; przy jego blasku zapoznamy się.
    — Dziękuję obywatelu majstrze! — odrzekł przybysz. — Szklanka wina, to zawsze lepsze jak raz kijem w plecy.
    I mówiąc to wywinął pałką, którą trzymał w ręku, wesołego młynka, wesołego... ale w danym wypadku morderczego zarazem, gdyby chciał go powtórzyć w nieco innej intencyi w pobliżu głowy napastnika.
    Jojotte i Sabardeilh bardziej wprawni w obracaniu językiem niźli bronią, raz ze względu na swój zawód, a powtóre z wnętrznego usposobienia, podziwiali zręczność chłopaka. Energia tego towarzysza ich cieszyła, utwierdzała ich w wierze w powodzenie sprawy.
    Bepa przyniosła wino i szklanki. Trącano się, pito i niedługo się namyślając, dragon zapytał gościa:
    I cóż tam słychać przyjacielu, co robią ludzie w okolicach, z których przybywasz?
    — Dudni pod ziemią — odparł Ramon. — Przeszłego miesiąca byłem w Bédarieux i Béziers.