Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/268

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i cały zaprząg znikł w tumanach kurzu, uwożąc ostatnie niewypowiedziane słowa pożegnania.
Potem wypadli z bramy huzarzy, pomknęli, zagrały trąbki i bębny w szeregach piechoty. Powoli tłum się począł rozchodzić, z głuchym, ponurym pomrukiem popłynął ku miastu... Ale tego wszystkiego już nie widziały dwie wdowy. Objąwszy się w ramiona, tuliły się wzajemnie do siebie, jak tam gdzieś daleko na drodze, pośród kurzawy i zgiełku kopyt końskich, ich dwaj nieszczęśliwi mężowie.
Starzec jakiś, robotnik, który właśnie odchodził, zatrzymał się przed niemi.
— Zabrały wam mężów te rozbójniki! Oto moja ręka, uściśnijcie ją! Jestem podobnie nieszczęśliwy, jak wy. Zabrali mi syna, chłopca ośmnastoletniego. To zbrodnia. Ale na tem się nie skończy. Przyjdzie czas zapłaty! Przyjdzie czerwona Republika! A wtedy... oko za oko, ząb za ząb! Zobaczycie, zobaczycie obywatelki!
— To może nie nastąpi tak prędko — wmieszał się Bernadach. — Tymczasem my, chłopi musimy wziąść się do pracy. Czemżeby się stał świat, gdyby rolnicy założyli ręce? Trzeba żyć przedewszystkiem, choćby dlatego, by módz politykować. Chodźmy, chodźmy, trzeba żąć zboże na chleb dla was.

KONIEC.