Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ganina Malhiberna? Nie... za nic... to nie jest moje miejsce!
— Błagam księdza proboszcza!
Z półotwartych drzwi plebanii wydobywał się zapach smarzonych ryb i słychać było jak masło pryska na blachę kuchni.
Zresztą, moja dobra Aulari, już zapomniałem kiedym jadł obiad! Siedm godzin siedzenia w konfesyonale; jestem półżywy. A właśnie ryby usmarzone... w sam raz. Przesmarzone ryby licha warte...
Aulari jęczała z rozpaczy.
— Jeśli ksiądz proboszcz mnie opuści, wszystko będzie stracone! — wzdychała. — Mąż mój powiedział: »Niechże Jep się namyśli, jeśli dziś wieczór nie przyjdzie przeprosić, wszystko między nami skończone, raz na zawsze.«
— Hm... więc... idę z wami moja zacna Aulari — zgodził się proboszcz.
I głosem filuternym dodał:
— Dla was moja Aulari, tylko dla was...
W kuźni nakrywano właśnie do stołu. Gdy proboszcz ukazał się w drzwiach, Bepa, Jep i Malhibern, oddali mu ukłon, dragon nawet uchylił z gracyą swej czerwonej czapeczki. Czuł się do tego zobowiązanym jako gospodarz. Ten rewolucyonista nie był arogantem.
— Może przeszkadzam? — spytał proboszcz. — Ale nie zabawię długo, mam tylko parę słów