Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

powiedzieć tem u chłopcu. Zupa nie będzie miała czasu ostygnąć.
— Zupa poczeka — odrzekł dragon — a może zgodzi się ksiądz proboszcz usiąść z nami do stołu.Wprawdzie to tylko garus z niedojrzałych gruszek, ale takie delikatne są o tej porze!
Proboszcz podziękował ruchem ręki. Jep milczał ze zmarszczonemi brwiami, miną ponurą.
Po ojcowsku proboszcz wziął go za ucho.
— Zbliż się, zbliż niedobry chłopcze! — rzekł. — Czyż nie wstyd ci, że przez ciebie płacze matka? Czyż to takie straszne, czego żąda ojciec? Zbłądziło się... głupstw o, przeprasza się u licha i koniec. Nie wiem dokładnie co zaszło, ale to wiem, żeś poturbował Galderyka, obaliłeś go na ziemię, skaleczył się w głowę. Czy to prawda?
— Byłam przytem — odezwała się Bepa. — To Galderyk pierwszy zaczął.
— Byłaś przytem, wiem o tem, ale myślę, że nie masz się czem chwalić! — odrzekł proboszcz. — Te przebierania się, te maski, to nie jest wcale zabawa stosowna dla dziewczyny.
I zwracając się do Jepa ciągnął dalej:
— Galderyk jest ranny, to fakt, ale zgadza się przebaczyć ci, winieneś przeto przeprosić go i ojca również... no, cóż mi powiesz?
— Przeproszę ojca, chętnie przeproszę, gdy sobie tego życzy, ale brata za nic!