— Jeśli już nie dla brata, uczyń to dla matki twojej. Widzisz jaka biedaczka strapiona!
Aulari wzięła Jepa za rękę i przyciągnęła go do siebie.
— Jep, mój Jep... ja cię przecież tak kocham!...
— Dalejże, niech nie minie dobra chwila! — nalegał proboszcz. — Idź do brata, podaj mu rękę i będzie po wszystkiem.
— Rękę?... odetnę ją sobie raczej!
— Tak, więc jakże chcesz, by Bóg był dla ciebie miłosierny, gdy ty nie chcesz przebaczyć uraz? Strzeż się! — groził pleban. — Jutro jest Wielkanoc... nie mogę ci udzielić rozgrzeszenia zanim się pogodzisz z twoją rodziną.
— Niech się ksiądz proboszcz nie lęka. Nie będzie sposobności do odmówienia mi absolucyi!
— Nieszczęsny! A więc chcesz się smarzyć w piekle?
— Ogień nam kowalom nie dziwny! — zażartował Malhibern.
— Uśmiechasz się teraz — odparł proboszcz — ale przestaniesz się śmiać niedługo, gdy dyabeł przyjdzie cię brać na widły. Pomyśl tylko Malhibern, namyśl się... jeszcze czas do pokuty i dla ciebie. Odkądże to nie byłeś już u św. spowiedzi? O, zaprawdę musisz mieć duszę czarną jak ten oto komin. Ale sakrament pokuty oczyści ją. Chodź do kościoła, za pięć minut będzie wszystko skończone i odejdziesz biały jako śnieg.
Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/108
Wygląd
Ta strona została przepisana.