Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kował, pokazywano sobie palcami. Tylko zatwardziali grzesznicy, żyjący w konkubinacie, lub złodzieje zawodowi, obawiający się, że będą musieli zwrócić łup, wystawiali się na ten skandal. Czyżby Bernadach się tego nie uląkł? Ależ nie, miejmy nadzieję! Tymczasem penitent skończył spowiedź... dokładną, a mimoto bardzo nie ciekawą... i czekając admonicyi księdza umilkł. Z wyjątkiem zwykłego grzechu »gniewu«, nie wymienił zgoła niczego, coby się mogło odnosić wprost, lub pośrednio do zerwania z Jepem. Zdziwił się też niewymownie, gdy z ostrożnościami i względami należnymi skarbnikowi parafii, oraz radnemu municypalnemu, proboszcz naprowadził go na wyznanie, o którem mu się ani śniło. Sumienie nie wyrzucało mu niczego. Wydawało mu się, że w rządach rodzinnych, instytucyi równie starej, równie szanowanej jak prawa religijne i uznanej przez księży, jest autorytetem bezwzględnym. Był panem u siebie... syn do niego należał... osądził go i potępił bez apelacyi... na tem koniec, nieprawdaż?
Daremnie spowiednik szeptał mu po przez kratki konfesyonału rady moralności ewangielicznej, zachęcał do skosztowania słodyczy jaką daje przebaczenie, Bernadach udawał głuchego, a proboszcz Colomer zawahał się, czy ma się posuwać do ostateczności.
Czyż nie dość miał już na dziś kłótni z nauczycielem... co jak sądził będzie miało ten skutek,