Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/224

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

żna było na twarzach, dojrzeć w gestach wrogich. Tak samo wymachiwano rękami na widok aresztowanego Sabardeilha, gdy w kajdanach na rękach szedł ulicą jak przez rózgi. Nienawiść głupiej trzody skierowała się teraz na żonę i narzeczonę republikanów skazańców; nawet nieszczęście jej nie łagodziło. Pani Sabardeilh oburzyła się. Żółć gromadząca się od kilku miesięcy i chęć zemszczenia się za doznaną krzywdę wzbierała w jej sercu. Uniósł ją gniew sprawiedliwy. Wyprostowała się i wskazując drzwi gestem rozkazującym, krzyknęła:
— Precz! Precz wszyscy! Łajdaki! Psy podłe. Obłudniku precz! Nie trzeba tutaj nikogo! Precz!
Proboszcz pobladł jak ściana. Odwaga tej kobiety nie miała granic.
— Pogardzasz modłami Kościoła? Dobrze. Zostawiam ci zmarłego, chowaj go sobie jak zechcesz, ale nie w ziemi poświęcanej.
I zwracając się do ludzi, rzekł:
— Odejdźmy stąd przyjaciele, wszystkie węzły między temi kobietami a nami od tej pory zerwane. Same się wykluczyły ze społeczeństwa chrześcian. Ja nie uznaję ich już.
Poszedł, a tłum wyszedł za nim.
Kilka pobożniś na wychodnem rzuciło obelgę na panią Sabardeilh i Bepę, ale one nie raczyły zauważyć tego nawet. Pocóż się bronić? Nie łączyło ich już nic z Katlarem i tymi ludźmi. Poro-