Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie zapomnij matko o synu, jak i on o tobie nie zapomni nigdy! — zawołał Jep rzucając jej się na szyję.
— Jutro przede mszą ranną, będę czekał w konfesyonale — oświadczył proboszcz żegnając się. — Mówię to pod adresem opieszałych!
Ale nazajutrz czekał proboszcz daremnie, siedząc zanurzony po uszy w swojej skrzyni, ani Jep, ani Sabardeilh nie pojawili się. Przyszli jednak na mszę, ot tak, z przyzwyczajenia. Gdy pod koniec obrzędu wszyscy parafianie sznurem poczęli płynąć ku ołtarzowi dla przyjęcia sakramentu dwaj tylko ludzie pozostali na swych miejscach. I zgorszenie było ogromne.
Omlet paskalny jedzono w szkole w ponurem milczeniu.
Nauczyciel był poważny i obojętny.
— Cóż na to powie inspektor? Wyrzucą cię z posady... zostaniemy bez chleba!
— Hm, trudno, żołądek musi jakoś przecierpieć, a w tem grunt, że sumienie będzie zadowolone — zaprotestował nauczyciel. — Zresztą moja droga, gdyby żony pierwszych chrześcian były rozumowały jak ty, to żylibyśmy dotąd w kulcie bałwanów.
— Ośmielasz się mówić o religii, a wzbraniasz się komunikować!
— Dlatego, bo pojmuję ewangielię inaczej jak ksiądz Colomer.