Z odległości, jak nakazuje moda wiejska, przesłał im pozdrowienie.
— Jak się macie, hej! — krzyknął.
Zwolna, nie przerywając roboty, Bernadach i Galderyk zwrócili głowy w jego stronę.
— Jak się masz chłopcze! — odrzucił stary obojętnie, jak gdyby Jep rozstał się z nim wczoraj.
— Dobry wieczór — rzekł brat starszy jeszcze chłodniej.
Ale matka już biegła naprzeciw syna. Niska, przysadkowata i gruba w pasie, jak wszystkie miejscowe kobiety, podniosła się na palcach ku chłopcu i zawisła na jego szyi.
— Jep! mój drogi Jep! — wykrzykiwała z podziwem. Potem cofając się, by go lepiej obejrzeć:
— Urosłeś na dobre dwa palce, nie sięgam ci już jak po ramię... a te wąsy, całkiem świeże... kłuje to, gdy się całuje!... no, no teraz jesteś dorosłym mężczyzną...
I nowu, głosem drżącym, z wyrzutem w oczach, w których zabłysły łzy:
— Niewdzięczniku! Już myślałam, że nie namyślisz się powrócić. Wreszcie wracasz, ale cóż mi z tego. Nie będę cię widywała prawie nigdy. Spodobało ci się przyjąć służbę u obcych, choć mogłeś pracować u siebie na własny rachunek. I do kogóż to idziesz? O gdybyś choć spytał mnie o radę!... byłoby się odnalazło dobrego majstra, gdziebyś opływał we wszystko. A ty zaprzedajesz się temu Mal-
Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/32
Wygląd
Ta strona została przepisana.