— Schadzka się nie udała, towarzysze się nie stawili na wezwanie, wracajmy! — rzekł Sabardeilh bardzo zadowolony, że na tem koniec.
Ale nagle, trzy cienie, trzech ludzi podniosło się z rowu przydrożnego. Głos jakiś, wydobywający się z pod ogromnego pilśniowego kapelusza, rzekł:
— Godzina wybiła.
— Były to słowa umówione. Razem, jak dzieci recytujące katechizm, aspiranci wykrzyknęli:
— Jezus Chrystus i Barbés.
— Dobrze! — rzekł przywódca eskorty.
I uderzając nauczyciela po plecach, rzekł:
— Daj swą chustkę do nosa obywatelu!
Złożył chustkę i zawiązał neoficie oczy.
— Daj teraz rękę!
Szybkim ruchem obrócił go kilka razy w kółko. Biedak zachwiał się.
— Ależ nie bój się obywatelu! Trzymam cię i poprowadzę.
I zwracając się do towarzyszy, którzy podobnej manipulacyi dokonali z Jepem i Jojotte.
— Naprzód, marsz! — wykrzyknął.
Dokąd szli? Ku Motlig, czy ku Eus? Po kilku minutach uszu ich doleciał turkot wózka jadącego naprzeciw.
— Za mną! — rozkazał przywódca.
Zeszli po uboczy, potknęli się kilka razy na korzeniach drzew.
— Kłaść się!
Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/135
Wygląd
Ta strona została przepisana.