Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/134

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ramon wykrzyknął oburzony:
— Kobiety w tajnem stowarzyszeniu!... Trzebaby przedewszystkiem poobcinać im języki!
Wreszcie centuryon z Ria zwołał zgromadzenie. Czas i miejsce zboru: godzina ósma wieczór, poza kapliczką św. Piotra na skrzyżowaniu dróg do Motlig i Eus, hasło: »Jezus Chrystus i Barbés«.
O oznaczonej godzinie, Jep, Sabardeilh i Jojotte, ześliznęli się na dno wąwozu rzeki Router. Wszyscy trzej obuli sandały i zamaskowali się, każdy na swój sposób. Jep zadowolnił się chustką włożoną pod czapkę, opadającą mu na twarz, Jojotte uczernił sobie twarz węglem, Sabardeilh zaś tonął we fałdach zimowego płaszcza z peleryną i kapiszonem spuszczonym na oczy.
— Udusisz się pan w tem! — mówił mu Jojotte.
— Deszcz gotów padać; noc będzie chłodna, a zresztą wolę pocić się jak drżeć — odrzekł nauczyciel.
Pocił się i drżał równocześnie ten nieszczęsny człowiek. Strach go dławił.
Wydostali się z wąwozu i ujrzeli o kilka kroków przed sobą kapliczkę, rysującą się wyraźnie na tle nieba. Nikogo dokoła. Milczenie.
— Czyś pan co słyszał? — szepnął Jojotte.
— Co?
— Nic, to tylko kot gdzieś miauczy.
— A panu z pewnością wydało się, że to głos pani Sabardeilh? To nic, można się omylić.