Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/136

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Położyli się. Wózek zbliżał się. Minął ich. Spiskowcy podnieśli się i poszli dalej. Uderzył ich zapach wina, który wózek zostawił za sobą.
— Założę się — rzekł Jojotte — że to znajomiec Trèzel! Przemyca zapewne wino któremuś oberżyście, Szkoda, że nie fraternizujemy z nim. To dobry republikanin, byłby nam dał pokosztować.
Byłby mówił dalej, ale przywódca przerwał mu energicznem: Cicho!
— A więc to tak, jak podczas procesyi! — rzekł Jojotte — my jesteśmy niby pątnicy, a pan jest proboszczem. Dobrze obywatelu, zamykam gębę na kołek.
— Obywatel ma słuszność — przytakiwał Sabardeilh. — Najmniejsza nieostrożność mogłaby nas zdradzić.
Ręka jego drżała w dłoni przewodnika.
— Czy wnet zajdziemy? — spytał. — Bo mam jutro naukę w szkole, nie chciałbym powrócić zbyt późno.
— Pójdziesz, skoro naczelnik ci pozwoli pójść, przedtem nie! — odrzekł przewodnik. — Naprzód, marsz!
Droga stawała się coraz gorszą, pod nogami czuli skały, niektóre kamienie usuwały się, szum wody płynącej w pobliżu doszedł ich uszu.
Jojotte zaśmiał się:
— Zawiązaliście nam oczy, trzeba było jeszcze zatkać uszy, jeśli wam zależało na tem, byśmy