Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/180

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Sabardeilh chciała dodać nieco pożywienia dla ciała, suszone figi, parę tabliczek czekolady. Sabardeilh prosił o pozwolenie zabrania brzytew i przebrania się w długi surdut niedzielny. Miłość własna nie pozwalała mu ukazać się oczom sędziów w stroju zaniedbanym. Chustka wystarczyła do opakowania tego lekkiego tłumoczka.
Nauczyciel sposobił się nieść go na plecach na końcu laski.
— Daj mi to pan — rzekł brygadyer — nie możesz nieść tego.
— A to czemu? — spytał Sabardeilh.
— Ze względu na kajdany.
Sabardeilh oburzył się:
— Kajdany mnie, jak złodziejowi?
— Panie Sabardeilh, chciej pan zrozumieć. Gdyby to zależało jedynie odemnie!... Taki rozkaz, tak być musi! Przecież nie chcesz pan, bym miał nieprzyjemności z mymi przełożonymi. Dalejże, trochę cierpliwości. To bagatelka te kajdanki, nikt ani nie spostrzeże. Będziesz pan miał ręce założone wtył, o tak, jakbyś pan szedł na przechadzkę...
Nauczyciel westchnął głęboko i podał obie ręce żandarmowi. Okuto go.
— Chodźmy! — rzekł poprostu.
Żandarmi dosiedli koni. Ruszyli. Ale na widok mieszkańców wioski, którzy wyszli z domów, by ujrzyć nauczyciela, gniew pani Sabardeilh nanowo