Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/181

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

rozgorzał. Brała sąsiadów za świadków gwałtu, jaki popełniano w ich oczach, zaklinała ich, by odbili więźnia.
— Wiecie przecież wszyscy, że on jest niewinny! — wołała.
— Najlepszy człowiek w całej gminie! Dacież go prowadzić w łańcuchach jak zbrodniarza!... Dwadzieścia lat poświęcał się, pracował, czynił dobrze wielu ludziom, a wy teraz go opuszczacie? Nie wstyd wam?!
Nikt się nie ruszył. Na wołanie i prośby, ludzie odpowiadali obróceniem się na pięcie. Cofali się w głąb domów. Coraz puściej było dokoła niej. Więzień szedł ciągle naprzód, oddalił się już znacznie.
Dogoniła konwój przy końcu wsi, ale tam siły ją opuściły, padła na kupkę kamieni przy drodze zrozpaczona, wśród łkań wytrząsała jeszcze pięściami w stronę żandarmów.
— Łajdaki! Łajdaki! — wołała za nimi.
Gdy wróciła, zastała na ganku szkolnym mera, pana Caffe.
— Mąż pani stracił miejsce — rzekł jej brutalnie. — Następca jego przybędzie jutro. Masz pani do wieczora czas, by zabrać swe rzeczy.
Powiedziawszy to, bez słowa współczucia obrócił się na pięcie i odszedł.
Właśnie, gdy znikł za wzgórzem, proboszcz Colomer ukazał się w drzwiach plebanii. Przed chwilą przez wpółuchylone drzwi przypatrywał