Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/42

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

gosposia. Patrz, oto i ona... odchodzę, wyszedł mi tytoń, pójdę sobie kupić paczkę. Bepa ukazała się na szczycie wzgórza. Szczupła była, szła krokiem rytmicznym jak wszystkie dziewczęta tych okolic. Niosła w fartuchu zapas jarzyn świeżych, koniecznych na jutro.
— Nie myślałam, że zbieram je dla ciebie — odezwała się do Jepa, rzuciwszy brzemię na skrzynię.
— Nie spodziewaliśmy się ciebie tak rychło, choć ja wiedziałam, że przyjdziesz.
— Jakżeś to mogła przewidzieć?
— Ot, tak sobie!...
Wlepiła weń oczy czarne i uśmiechała się, pewna siebie, pewna swej władzy nad mężczyznami. To, że była biedną nie odbierało jej wcale humoru. Rozkwitła młodość wyrównywała niedostatek. Byle wystroić się w niedzielę, nie żądała niczego więcej, a nawet w codziennem, biednem odzieniu, jakie nosiła tego wieczoru, czyż nie była bogatą, czyż nie była piękną i wiotką, czyż nie miała smukłej piersi, biódr? Z taką urodą już łatwo sobie dać radę w świecie.
— Będzie nam dobrze razem! — westchnął Jep.
— Kto wie! Od twego odejścia w naszym domu zagnieździło się nieszczęście. Śmierć jedna po drugiej: ojciec, matka. To smutne. Już chciałam iść między ludzi do służby, ale krewniak nie dał. Pracuje ciągle w kuźni, ale Bóg raczy wiedzieć jak! Klienci się skarżą; kilku już straciliśmy...