Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jeszcze się pojawić. Proboszcz wyczekiwał nań czas jakiś, przechadzając się po opustoszałym kościele i mrucząc brewiarz. Ale musiał zaprzestać, mrok padać począł, a równoczeście dzwon na Anioł Pański oznajmiał upragnioną z dawna chwilę kolacyi. Odmówiwszy krótką modlitwę i przyklęknąwszy u ołtarza proboszcz wyszedł z kościoła.
Przechodząc po pod okna szkoły dosłyszał głosy pana i pani Sabardeilh kłócących się w kuchni. Dochodził aż na ulicę cienki dyszkant żony, przerywany poważnemi sentencyonalnemi słowami męża. Spory nauczycielstwa były tak częste, że sąsiedzi przestali się nimi interesować. Był to jeden z odgłosów właściwych Katlarowi, podobny do bicia młota o kowadło w kuźni, do szczęku obcęg, do łoskotu kijanek, któremi prały kobiety bieliznę. Ale onego wieczoru zaciekawił proboszcza temat kontrowersyi małżeńskiej, zwolnił tedy kroku, by posłuchać. Pod wrażeniem ciosu, jaki go spotkał u trybunału pokuty pan Sabardeilh mówił, a pani Sabardeilh trzęsła się ze złości.
— Mówiłam ci już nieraz, że ta twoja polityka obróci się nam na złe! — krzyczała.
— Dobrze wyjdziesz na tem, gdy wyrzucą cię z chóru! Dwadzieścia franków straty na miesiąc! Skądże je weźmiesz? Jeśli się musi być na posadzie dla chleba, trzeba stulić pysk i siedzić cicho. Myślisz żeś jest wielki uczony, bo czytasz książki i gazety? Jesteś tylko stare, głupie bydlę! Słyszysz!