Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/217

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kazał się odtąd ani on... ani nikt już inny. Po śmierci Aulari znaleźli się pośród pełnej ludzi wsi, jakby na puszczy, skazani na głód. Pani Sabardeilh usiłowała im przyjść z pomocą, ale cóż ona biedaczka sama posiadała? Co roku około Bożego Narodzenia dostawała worek kasztanów, cały dochód z spadku po braciach, maleńkiego kawałka ziemi, daleko położonego w Thuès na drugim końcu Conflent. Najlepszy dochód przynosiła jeszcze jej igła i palce. Od biedy było można ugotować marnej strawy raz na dzień za te dziesięć sous dziennego zarobku szwaczki. Problem komplikował jeszcze w zrastający z dniem każdym apetyt Malhiberna. Ten szkaradny apetyt, który pochłaniał wszystkie pieniądze domu, nie zmniejszał się... przeciwnie... zwiększył jeszcze od czasu, gdy starzec zaniemógł zupełnie. Była to druga jakby choroba. Nieszczęśnik byłby jadł od rana do wieczora, gdyby miał co. Połykał kawałkami jadło i złościł się, lub płakał jak dziecko, gdy po skończonym posiłku czuł głód, a jeść co nie było. Ilekroć zostawiono go samego, zaczołgał się do szafy, palcami wybierał resztki tłuszczu z garnków i jadł chleb, póki był, potrafił w kilku kąsach pochłonąć wielki bochen chleba, mający wystarczyć na tydzień.
— Gdzie on to wszystko podziewa? — wykrzykiwała pani Sabardeilh przerażona klęską.
Ale nie gniewała się, śmiała się prawie. Śmiać się, coprawda, z czego nie było. Chociaż