Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/250

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ale Jep jest w więzieniu. Jakże będziemy mogli...
— To się go wypuści na godzinę... hm, mało ci... no to może na dłużej. Myślisz, że to i tak mało na to, co macie sobie do powiedzenia? Na szczęście rzecz główną jużeście sobie powiedzieli.
— A więc jedziemy wkrótce?
— Pozwól-że mi przełknąć choć kawałek chleba, ranne śniadanie już się gdzieś daleko zesunęło w żołądek.
— Bieda, że nie mam prawie nic, czembym was mogła potraktować — tłumaczyła się pani Sabardeilh. To obiad biedaków, który tu widzicie.
— Ten serek sam mnie ciągnie za język. Pogwarzę sobie z nim chętnie. Gdy apetyt jest wszystko smakuje.
Usiedli przy stole. Zupa była niemożliwa, ale Bernadach zabrał się do sera. Bepa ugryzła mały kawałek, Bernadach jej powiedział kazanie:
— Dalejże kochana synowo, jeszcze odrobinkę! Nie idzie tu o robienie skromnej, powinnaś teraz jeść za dwoje.
Bepa zarumieniła się, ale zmieszanie jej dosięgło szczytu, gdy ten straszny starzec zmusił ją, by wzniosła szklankę za zdrowie mającego przyjść na świat spadkobiercy.
— Chcę by to był dzielny chłopak — rzekł — urwisz silny i śmiały jak wszyscy Bernadachowie, prawdziwy Katalończyk.