Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/37

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

większej części ziemi starszemu synowi. Ale zazdrosna chciwość przygasła teraz: czyż warto trapić się mniejszą lub większą nadzieją spadku, gdy nadchodził czas ogólnego podziału?
Zresztą zamiłowania młodego chłopca uległy zmianie. Powolność pracy rolnika, przystosowanej do spokojnego tempa kroku wołów, skazanej na poddanie się wymaganiom ziemi, wystawionej na kaprys pogody i słoty, nie godziła się już z jego żywymi ruchami, nie wyczerpywała energii. Potrzebował rozmachu jaki panował w kuźni, pracy raźniejszej, przy odwiniętych rękawach koszuli, z piersią podaną na żar i wiatr. Tego przyszedł szukać w Katlarze, do tego miał ochotę. Gdy schodził w dolinę, dobiegły go dźwięki znajome, kuźnia jęczała w ciszy ogarniającej wioskę. Mimowoli stosował krok, w rytm bijących młotów.
Minąwszy wąską uliczkę, gdzie z każdych drzwi wyciągały się doń dłonie powitalne, wyszedł na mały placyk, wybiegający na most, rzucony przez rzekę Router. Brzeżyły go wszystkie, rzec można, pomniki Katlaru, a więc kościół, ze starą graniatą dzwonnicą, plebania, merostwo i szkoła. Kuźnia Malhiberna stała naprzeciw plebanii, a opodal była studnia publiczna, zasycana źródłem. Cały ruch, całe życie gminy koncentrowały się na tej małej przestrzeni. Pośrodku, na płaskowzgórzu, służącem za estradę dla muzykantów w dni obchodu świąt patronów miejscowych, rósł olbrzymi wiąz wyniosły,