Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/36

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

listemi wzgórzami. Tłoczyły się dokoła starej dzwonnicy, u wnijścia do wąskiej kotliny, niby gardzieli, dołem której płynęła rzeczka Castellane. Rzeczy wydały mu się zaraz milsze i gościnniejsze od ludzi. Wieś mówiła doń: omszałe stare dachy i progi kamienne wychodzone stopami mieszkańców, uśmiechały się do powracającego; owocowe drzewa w sadach i klony brzeżące drogę opowieść mu snuły słonecznych dni dzieciństwa. Nawet cyprysy z za muru cmentarnego wychylające się, tego wieczora miały wyraz przyjazny. Ich sztywne, prostolinijne kolumny, rysujące się w różowym zmierzchu czarno, dopełniały wrażenia, czyniąc je silniejszem, głębszem.
Posiadłość Bernadacha leżała nieco w odosobnieniu, poza wsią, po drugiej stronie correch’u, który o kilka kroków dalej rzuca się z rozmachem w spokojne wody Castellanki.
Miejscowość nosiła nazwę Jeantine, a tworzyła rodzaj przedmieścia. Stało tam cztery, czy pięć domów rozrzuconych wzdłuż drogi do Eus biegnącej równią. Pola pokładły się za domami, zaścielając wielki trójkąt utworzony przez zbieg dwu rzek. Miały najlepszą glebę z całego kraju. Było to alluwium, obfitujące w stare złożyszcza i wystarczało poruszyć je nieco po wierzchu, by uzyskać dwa zbiory rocznie. Jep podziwiał tę urodzajność niegdyś i porównywał z wydajnością pól sąsiednich i wyrastał już wtedy w jego sercu bunt przeciw niesprawiedliwości ojca, który nie krył się z chęcią oddania