Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/229

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

w niego, oczyma, w których płomień nienawiści i groźby palił się straszny. Budziło go przerażenie, ale ledwie zamknął oczy, obraz zmieniony, inny, a jednak ten sam powracał. Dusiła go wtedy zmora.
Wraz ze świtem straszna towarzyszka znikała, od pierwszego uderzenia motyką w ziemię... ale tak na stałe, uporczywość widziadła była nieznośną. Począł się bać. Gdy tylko padać począł mrok trwoga nim owładała... Powróci... i dziś powróci!
Ci, co wiedzą jakie miejsce zajmują dusze zmarłych w pojęciach i życiu chłopa, zrozumieją co za męczarnia rozpoczynała się teraz dla Galderyka.
Dziedzictwo rasy wierzącej, dziecinny wiek zabobonny, kołysany baśniami o wilkołakach, o upiorach ciężyły na nim i snuły mu się o tej godzinie mrocznej, w której rzeczy nie nazwane, mieszkające pomiędzy ziemią a niebem, płyną na falach zmierzchu. Galderykowi zdawało się, że wracając do domu z pola ociera się o nie, potrąca łokciami te stwory żywe, a niewidzialne. Przyspieszał kroku, biegł ku jasno błyszczącej lampie, ku bezpiecznemu ognisku domowemu, ku posiłkowi co wzmacnia i uspakaja. Zetknięcie się z ojcem, rozmowa z nim wystarczały, by odzyskać równowagę zupełną.
Jego zmarli nie dręczyli! A zresztą i za cóżby go miała Aulari napastować? Czyż nie sprawił jej