Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/176

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

najprzód odpowiedź swą na dekret, usuwający go z posady, odpowiedzi, jakie miał dawać sędziemu śledczemu. Układał frazesy, zaokrąglał zdania...
Tymczasem żandarmi parlamentowali z panią Sabardeilh. Przybycie ich, zrazu nie przestraszyło zacnej damy. Pewnie, myślała, jakaś sprawa administracyjna, pewnie jakąś rzecz służbową mieli załatwić z nauczycielem, który równocześnie piastował godność sekretarza mera. Zresztą znała brygadyera, gdyż gwarzyli z sobą raz czy dwa razy w progu szkoły, gdy skończywszy swe czynności urzędowe i wsunąwszy papiery do torby, wojak wciągał białe rękawiczki, gotując się w siąść na konia. Ale dziś, żandarm nie miał ochoty do pogwarki. Wielkie wąsiska były nastroszone, a dobroduszna fizyognomia usiłowała przybrać wyraz zimnej godności i kamiennej powagi. Zażenowany, ale bardzo sztywny, chciał widzieć się z panem Sabardeilh.
— Jest w tamtej klasie, właśnie teraz nauka. Proszę, zechciej pan wejść.
Sabardeilh ujrzawszy go, zbladł. Bohater ten nie miał jeszcze wprawy. Medytacye lammenais’owskie, oburzenie na tryumf przemocy i zdrady, zbladły na widok stosowanego kapelusza. I w pierwszej chwili stał tylko biedny człeczyna, skromny funkcyonaryusz wiejski w obliczu reprezentanta potężnych tej ziemi. Ale była to ostatnia słabość, ostatni impuls serwilizmu nabytego w trzydziestoletniej