Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/23

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Nowo nawrócony, naśladował gesty współtowarzyszy, a te gesty suggerowały mu przekonania. Przez ciągłe powtarzanie doszedł do przejęcia się niemi. Słyszał hasła: »Prawo do pracy«... »Ziemia dla chłopów«... Pośród grzmotu oklasków, słowa te brzmiały jak wyrocznie. Stare bożyszcza padały od nowych formuł magicznych, a Jep pysznił się tem, że w nie już nie wierzy. Duma wrodzona rozpierała mu piersi, wzbierało w nim poczucie łączności z olbrzymim oceanem, nazywającym się: ludzkość, a równocześnie rósł zapał wojowniczy, dawny, cechujący całą rasę. Z górnemi uczuciami mieszały się często dzieciństwa, ale były to dzieciństwa heroiczne, podobne do młodych wolontaryuszów, którzy bawiąc się w żołnierzy, padali od kul na polach bitew, czasu pierwszej Republiki. Ponieważ był z wszystkich klubistów najmłodszy, Jep całą ambicyę kładł w to, by być najradykalniejszym. Przyłączał się do najskrajniejszych wniosków, oczekując chwili, gdy będzie mógł walczyć w pierwszym szeregu na barykadzie.
Trwało to kilka miesięcy. Potem powiał wiatr inny, kluby ucichły, rozwiązane i rozprószone przez powracającą, zwycięską reakcyę; ostatnie pogłosy dni czerwcowych zapadły w ciszę. Towarzysze rozprószyli się i Jep też opuścił Narbonę. Ale jakby zapał emigracyjny osłabł w chłopcu, zamiast posuwać się dalej ku północy i zachodowi, ku miastom nieznanym, zawrócił do Carcassone. Magnes jakiś