Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/265

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

było żołnierzy, wszyscy chodzili, biegali, potrącali się, kończąc prędko ostatnie przygotowania. Pośrodku stała grupa dygnitarzy, oficerów wyższych i urzędników cywilnych. Żandarmi na koniach, z karabinami opartymi o udo, pistoletami w olstrach, stali przy wyjściu, a wozy artylerzyckie stacyonowały wzdłuż budynku centralnego, zabierając jeden po drugim deportowanych. Dozorcy popychali ich, wsadzali na wozy, przykuwali po dwu do nagich desek. Niebawem konwój był gotowy, czekano tylko na kawaleryę, dwa szwadrony huzarów odkomenderowane jako eskorta. Oznajmiły ich przybycie dźwięki trąb. Pędziły wyciągniętym kłusem, dopadły podwórzowej kraty, wjechały i ustawiły się, jeden na czele, drugi na końcu orszaku. Nastała nagle cisza, potem padło słowo komendy, powtarzane z szeregu do szeregu. Inne padło w szeregi piechoty stojącej na placu i wprawiło tysiące rąk w ruch.
— Nabij broń!
W oczach więźniów i publiczności, kawaleryi i liniowców tworzących szpaler, otwarli ładownice, przegryźli ładunki. Z trzaskiem metalicznym, rzeźwym, prawie wesoło, zatańczyły w lufach ladsztoki. Bepa i pani Sabardeilh drżały jak liście. Po cóż to nabijano karabiny?
Sąsiedzi uspokoili je. To była tylko pogróżka, ostrzeżenie dla skazanych.. może też i dla publicz-