Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/264

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

W miarę jak się zbliżali do ogromnej, okutej bramy, poczynali się coraz bardziej dziwić wielkiej liczbie przechodniów, którzy o tej niezwykłej godzinie używali przechadzki. Szli oni przed, lub za nimi, ale wszyscy w tym samym kierunku, jakby na jakieś wspólne miejsce zborne. Już wielki tłum ich otaczał, a co chwila przez boczne ulice dopływały świeże masy robotników fabrycznych, dziewcząt, mieszczan, panów w długich surdutach. Pewnie coś się miało dziać w cytadeli. Ale co? Ciekawość Bepy zmieniła się w trwogę.
Bernadach spytał się jednego z przechodniów.
— Będą wywozić powstańców, pierwszy konwój, który jutro ma wsiadać na okręt, idący do Port Vendre.
— A może pan wie, czy powstańcy z Katlaru są w ich liczbie.
Tego nie wiedział opowiadający. Więc była jeszcze nadzieja. W każdym razie należało iść naprzód jak najśpieszniej, jeśli mieli być obecnymi przy wymarszu. Policya i żandarmerya obsadziła obszerny plac przed cytadelą. Batalion piechoty z bronią opartą o ziemię, z bagnetami na lufach, ustawił się w czworobok, a podwójny rząd liniowych żołnierzy obstawiono wzdłuż drogi, którą konwój miał się posuwać.
Z trudem przecisnęli się do pierwszego rzędu, zaraz za plecy żołnierzy. Stąd widać było przez kratę część podwórza więziennego. Pełno na niem