Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/266

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ności. Jakiś ruch, jakieś podniecenie zauważyć się dało wśród widzów ubranych w bluzy.
Wielu z tych co tu przyszli jako obojętni widzę, poczuło oburzenie, wstręt głęboki do tego całego aparatu rzekomej sprawiedliwości, raczej niemiłosiernej zemsty zwycięzców nad zwyciężonymi. Przecież to byli ich towarzysze, robotnicy, chłopi, te biedne ofiary osądzone bez obrony, skazane bez dowodów winy i rzucone w świat daleki na nędzę i wygnanie. Iluż powróci z pośród wywożonych dzisiaj? Dreszcz w strząsnął tłumem, kobiety płakały, mężczyźni zaciskali pięści. Łkania kobiet, klątwy oburzonych republikanów mieszały się z wykrzykami zachwytu, wydawanemi przez dzieci ubawione widowiskiem i kłótniami wagabundów, którzy rozpychając ludzi łokciami, pchali się naprzód, by lepiej widzieć.
Nagle trąbki zagrały, naczelny szwadron huzarów ruszył kłusem.
— Pałasze z pochew, naprzód marsz! Zamajaczyły kolory: czerwony, niebieski, zamigotały błyski szabel, zachwiały się pióra na czakach, przebiegł przed oczyma patrzących ten huragan, huzarzy przejechali, ukazały się wozy artylerzyckie. Rozległy się w tłumie krzyki:
— Jadą, jadą!
Trzęsąc się na wozach bez resorów, podskakujących po nierównym bruku drogi, przesunęli się długim sznurem skazańcy. Jedni stojąc prze-