Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/165

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została przepisana.

    — Raz, dwa! Ja wam pokażę jak władać należy tym drążkiem. Znamy się z nim! Gdym jako wolontaryusz wyruszał w r. 93 pod wodzą generała Dagoberta, byłem piechurem. Było nas dużo w kompanii, a nie mieliśmy innej broni. Tyle warta broń, ile człowiek, co nią włada.
    — Pozwól mi żywić nadzieję, że nie będzie potrzeby, uciekać się aż do takiego gwałtownego środka. Wylewać krew bratnią, byłoby dla mnie rzeczą straszną... — rzekł nauczyciel.
    — Lecz gdy zajdzie konieczność?...
    — Spełnię swój obowiązek — oświadczył.
    — Przedewszystkiem nie zapominajcie spoglądać jutro wieczór w stronę Roc-Mosquit! — przypominał Ramon. — Gdy tylko ogień błyśnie, dalej w drogę! Dogonię was wraz z centuryą z Ria u wylotu kanału przed mostem.
    Nazajutrz ogień pierwsza spostrzegła Bepa. W cieniach nocy ogień wił się i buchał i podobny był do olbrzymiej pochodni, zatkniętej na prostopadłym murze Canigou. Wydawało się, jakby góra sama wołała do apelu, do pochwycenia za broń.
    — Pali się ostro! Widać przyjaciele nasi, rzeźnicy, nie żałowali drzewa! — zauważył Jojotte.
    — Gdyby to było lato, las Balatg zająłby się jak zapałka — rzekł dragon.
    — Wiatr nam sprzyja! — wykrzyknął Jep. — Podsyca płomienie. Tem lepiej. Regestry poborcy podatkowego zajmą się łatwiej; stąd będziecie mogli