Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/237

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

gałęzi, podczas gdy syn zawieszony na konarze drzewa, wyciągniętego daleko nad wąwóz Routeru, kończył rąbać suchą odrośl. Udało mu się wreszcie, kawał drzewa spadł na dół, a w próżni, która się po nim utworzyła, Galderyk ujrzał wiszar, a pod nim domy i winnice Katlaru.
Patrzył zrazu obojętnie, potem z zaciekawieniem, nie mogąc oczu oderwać. Poza wioską, nad brzegiem Castellanki dojrzał cmentarz, a na cmentarzu pośród cyprysów ujrzał grób Aulari. Tam to mieszkało widziadło, stamtąd to wychodziło każdej nocy, by go dręczyć. Straszna godzina nadejdzie niedługo, mrok pada, z rzeki podnosi się opar. Opary kłębiły się w mgły i otoczyły niebawem jakby puchem groby, czarne krzyże i cyprysy. Nagle, jakby wypłynął z czarnego grobowca, z którego Galderyk nie spuszczał oczu, podniósł się obłok biały, począł ku niemu iść powietrzem... Aulari!... widmo! Nieszczęśliwy wizyoner omdlał, krzyk trwogi zamarł mu w gardle, ręka ściskająca gałęź osłabła...
Wśród trzasku łamiących się gałęzi, spadał, toczył się od skały do skały, aż na samo dno przepaści...
Gdy Bernadach na odgłos upadku nadbiegł i chciał wraz z robotnikami z winnicy ratować syna, było już za późno...
Galderyk przestał cierpieć.