Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/153

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

plecami o odrzwia, nie przerywał pracy, spoglądał tylko od czasu do czasu na przybysza.
Galderyk nie spieszył się. Począł się bać owej porady, dla której tutaj przybył właściwie i chętnie byłby zawrócił. Ale czarownik go dostrzegł. Już było zapóźno.
— Dzień dobry Cabiranie! — rzekł Galderyk.
— Pozdrawiam cię Galderyku! — odpowiedział.
— A więc wiesz kto jestem? zdziwił się chłopiec.
— Czyż nie sąsiadujemy ze sobą? Gdy tak pasę po wirchach trzody, zwłaszcza tam na Canigou widzę was... ale wy mnie nie możecie dojrzyć. Zresztą, gdy się zna ojca, to tak, jakby się znało syna. Podobnyś do niego z twarzy, a życzę ci, byś był podobny i pod innymi względami. Bernadach to lis!
— Właśnie on mnie przysyła — pośpiesznie objaśnił Galderyk — krowy nam się zestarzały, chcielibyśmy kupić parę rocznych jałowic. Podchowa się je i gdy dojdą swych lat zastąpią stare. Ojciec kazał mi spytać, czy nie macie tutaj jakich zdatnych.
— Jałowic pełno w stajni. Będziesz mógł wybierać do woli. Właśnie też nadchodzi czas poju. Stań sobie tu, przy drzwiach, a wszystkie ujrzysz, jak będą przechodziły.
Od chwili już zwierzęta ryczały zniecierpli-