Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/154

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wione. Głęboki bas matek mieszał się z porykiwaniem młodych byczków i jałówek.
Matki spuszczone z łańcuchów poszły przodem. Stąpając powoli, obarczone ciężarem pełnych wymion, dążyły prosto przed siebie, siłą przyzwyczajenia wiedzione. Młode uczuwszy się na swobodzie biegały tu i tam z podniesionemi głowami i ogonami zadartymi w górę. Było dosyć dużo cieląt jednego wieku i jednej maści, prawie jednakowych, więc Galderykowi trudno było rozpoznać te, które mu się nadały.
— No i cóż myślisz? — spytał go Cabiran. — Jakieżto żwawe wszystko! Popatrzno trochę na tę swawolnicę co się bawi kłując rogami towarzyszkę. Co za łopatka, co za krzyże! Czy chcesz się jej przyjrzeć zbliska?
Zerwał garść trawy i wyciągnął ku jałoszcze. Spodobała się Galderykowi natychmiast, a niedługo potem dobrano drugą, podobniuteńką do pierwszej jak siostra. Cabiran naznaczył je, obcinając każdej po kosmyku włosów pomiędzy rogami.
Galderyk dopełnił tedy zlecenie ojca, a że Bernadach miał sam umówić się o cenę z właścicielem, przeto nie miał już tutaj nic do roboty. Wahał się zasięgnąć porady czarownika.
— Bydło pije wodę — rzekł Cabiran — myślę, że moglibyśmy także napić się czego. Nie mam nic tak dalece w domu, ale czem chata bogata — tem cię pogoszczę.