Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/155

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Dziękuję — wymawiał się Galderyk — piłem przechodząc przez Taurynię, nie mam pragnienia.
— Wstąp przecież do mnie — nalegał pasterz, popychając go przyjaźnie ku drzwiom stodoły. Win co prawda nie uprawiamy tutaj. Tutejsze wino, to sok z borówek, ale przyniosłem z targu w Ribas flaszkę anyżówki hiszpańskiej, napijemy się obaj. Przecież nie wypada, by syn Bernadacha będąc tutaj nie trącił się ze mną.
Otworzył flaszkę i napełnił kieliszki.
— Za wasze zdrowie Cabiranie!
— Za twoje mój chłopcze!... i twej dziewczyny.
— Na razie niemam żadnej dziewczyny.
— Jakże to! — Chłopak jak ty bogaty, mocny i ładny, znaleść powinien chyba obuwie, pasujące mu do nogi...
— Ta która mi się podoba, nie chce mnie...
— Widać źleś się brał do rzeczy, ha młodzi nie mają doświadczenia. Znam ja, znam tę, przez którą cierpisz, widziałem jakeś się kręcił koło niej. A więc ta Bepa, mówisz, ma twarde serce?
Ej nie, ma serce aż może nazbyt czułe, ale niestety nie dla mnie.
— Pokochała twego brata — nieprawdaż, że to cię trapi?
— Choruję przezto i pewnie umrę z rozpaczy, jeśli mi nikt nie dopomoże.
— 137 —