Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/199

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została przepisana.

    muż nie w stąpić? Tylko na jeden pocałunek... może to szaleństwo, ale jakże ponętne!
    Wieś pogrążona była w głębokim śnie, w karczmie nie świeciło się również, gdy Jep wyszedł z chaty. Był już zdecydowany. Zręcznie szedł jak kot, a sandały jego prawie nie tykały ziemi, biegł za swem przeznaczeniem. Przyszedłszy pod ogród Malhiberna, przeskoczył przez mur terasy, wcisnął się w gąszcz laurów i nadstawił uszu. Badał, nadsłuchiwał; cisza dokoła. Ostrożnie podpełznął pod dom. Ciszę przerywało tylko chrapanie Malhiberna i tykot zegara ściennego, wybijającego sekundy. Ze stancyjki Bepy błyskało jeszcze światło przez szczelinę w okiennicy. Nie spała jeszcze i na pierwsze zawołanie wyskoczyła z łóżka. Boso, w spódnicy ukazała się w uchylonych drzwiach.
    — Czegóż tu szukasz nieszczęśniku! — wyrzekła z rozpaczą w głosie. — Idź, idź, uciekaj!
    — Tylko chwilkę! — prosił.
    Zawahała się przerażona, ale w tej chwili objął ją Jep ramieniem i wciągnął do środka.
    — Zasuń przynajmniej zasuwkę! — prosiła.
    Zasuwka zgrzytnęła, światło zagasło, cisza zapadła głęboka.
    Wtedy z za węgła wyszedł cień i podsunął się pod okno. Był to Galderyk.
    Przyłożywszy ucho do okiennicy słuchał, potem podniósł z gestem groźby pięść do góry i znikł w ciemnościach.