Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/232

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kroki... daremnie uciekał... kroki sunęły równo z nim... coś następywało mu na pięty.
Uciekał, ale dzwony dziwne poczynały mu wtedy tętnić w uszach, szum wielki, jakby wyrywającej się za brzegi wody wypełniał przestrzeń.
To były dusze, ohydny tłum dusz — upiorów... a wszystkie biegły za nim, wszystkie za nim.
Zachowanie się Galderyka, gwałtowne zmiany, jakim podlegał, jego milczenie poczęły dziwić Bernadacha.
— Masz taką głupią minę! — rzekł doń raz po kolacyi.
— Mówię do ciebie, a ty nie odpowiadasz. Gdzieżeś to podział głowę. Czy może przypadkiem myślisz jeszcze o Bepie?
— A nie, nie, już zapomniałem o niej całkiem — odparł Galderyk.
— A więc cóż? Wiem dobrze, że dla chłopca w twoim wieku w tym domu smutno. Nudzisz się ze mną... co? Młodych ciągnie do młodych. Niema w tem nic złego mój mały. Jeśli ci tutaj nudno, to któż ci broni wyjść, posiedzić trochę w kawiarni? Ba, całkiem byłbym zapomniał dziś właśnie sobota, wszyscy tam dzisiaj będą. Idź!
Trochę wbrew chęci, ale wstydząc się przyznać ojcu do cierpień jakich był ofiarą, Galderyk poszedł. Kawiarnia była pełną ludzi. Gdy wszedł, rozmowy umilkły, spojrzenia wcale nie życzliwe spoczęły na nim. Starszy syn Bernadacha nie był lubianym w Katlarze. Już z ław szkolnych miał