Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/118

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

łaby wnet została skonfiskowaną. Hej, do stu dyabłów! myśmy nie żartowali swego czasu... co?
— Cierpliwości, cierpliwości ojczulku! — zawołał Ramon. — Jeszcze nie wyrzekliśmy ostatniego słowa w tej sprawie. To ledwie początek. Mówię wam, że rozprawa będzie straszna. Z jednej strony bluzy robotnicze, z drugiej czarne surduty Będzie bitwa co się zowie, prawdziwa wojna, wojna biednych z bogaczami. Zarzucimy ich kapeluszami!
Sabardeilh zdumiał się.
— Bitwa! — krzyknął. — Ależ ta wasza bitw a z góry jest przegraną. Żołnierze...
— Żołnierze, to dzieci ludu, to biedacy podobni nam; ręczę, że powieszą raczej swych oficerów niżby mieli strzelać do nas, braci swoich. Ha, zresztą jeśli poślą nam paczkę śliwek ołowianych, to odpowiemy! Wolę zginąć w bitwie, niżli by mnie miano rozstrzelać we własnej norze jak zająca.
— Dobrze rzekłeś obywatelu! — pochwalił dragon. — I ja choć mam tylko jedną nogę zdrową, pójdę z wami, jak długo zechce mnie nosić.
— I ja pójdę! — krzyknął Jep.
— Jesteście szaleńcy! — rzekł nauczyciel. — Spróbujcie obębnić tu pobudkę, a zobaczycie, że nie ruszy się i dziesięciu, by pójść za wami. Wierzcie mi młodzi, zostawcie karabiny w kącie, prasa, trybuna, oto broń demokracyi.
— Puste słowa, szmaty papieru! Piękna broń! —