Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/82

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

I począł się mocować z nauczycielową broniącą się rękami i nogami.
— A więc tyle tu jest tylko do picia? — spytał Jan Cadéne. — Dobranoc stare liczykrupy, dobranoc!
W podskokach, z pieśnią na ustach, maski wybiegły na ulicę. Wstępowały do każdego prawie domu. Przyjmowano je w kawiarni »du Commerce«, ofiarowano im poncz w oberży pod »Trzema królami«. Było już późno, gdy w pomiętych kostyumach, zachrypnięci, przybyli na most na Routerze. Było stąd dwa kroki do Bernadachów.
— A żeby tak pójść podrażnić się z twoimi starymi? — zaproponował Jepowi Jan Cadéne. — Aulari z całą pewnością wydobyłaby.. rancio... a nagadalibyśmy co wlezie tej złej bestyi, Galderykowi.
Jep wahał się. Jego starzy nie miewali codziennie dobrego humoru. Któż wie, jak to się ułoży wszystko? Już byli i z bratem na bakier. Od czasu powrotu do Katlaru, Jep prawie nie był na folwarku Jeantine. Powitanie jakie mu tam pierwszego dnia przypadło w udziale, nie było zachęcającem. Dla obu, ojca i Galderyka, którzy godzili się we wszystkiem, był intruzem. Ledwie raczyli czasem rzucić mu słowo i to zawsze zaprzeczenie tego co mówił. Galderyk nie pomijał żadnej okazyi, by utwierdzić ojca w niechęci, a rozmowy jakie wiedli dwa lub trzy razy w niedzielę, podczas proszonego obiadu u stołu rodzicielskiego, skończyły się źle... bracia