Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wielkiej nie miał do pracy. Nie lenił się, myślał tylko o czemś zgoła innem. I nie pierwszy to raz go nachodziła ta zaduma. Od niejakiegoś czasu wzorowy robotnik opuszczał się, ustawał w gorliwości. Ojciec musiał go rano budzić, wydobywać prawie z łóżka, bo zasypiał godzinę piania kogutów. Dziwiła Bernadacha ta zmiana nagła. Kiedy nie było dużo do roboty można było jeszcze wytrzymać, ale w dzień żniwa?
— Dalej, ruszajże się ospalcze! — wołał nań. — Teraz przy chłodzie tak ci idzie robota? Cóż będzie dopiero o południu, gdy słońce palić zacznie. Dalej, spiesz się, czas najwyższy, kłosy przejrzałe, ziarno poczyna się sypać. Jeśli się będziemy tak guzdrali, ptaki niebieskie zjedzą wszystko. A byłoby przecież szkoda!
Nie odpowiadając Galderyk spieszył się tnąc sierpem z wściekłością. Już wiele razy przewędrowali pole od końca w koniec. Słońce wzbijało się w górę i rzucało na ubocz snopy żaru i światła. Pomiędzy połyskliwą rzeką a zębatymi skałami na szczycie góry, zda się rozpalonemi do białości leżał łan martwy w ciszy i chwale, jak masa stężałego złota. Rosa parowała, kłosy pękały z trzaskiem, ziarno się sypało na ziemię z metalicznym pogłosem. Świeżość ranka znikła, śpiewać przestały szpaki, ukryte w gęstwie leśnej. Teraz rozbrzmiewał koncert koników polnych. Ćwierkały coraz to głośniej, coraz to potężniej, jakby upo-