Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/150

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Galderyk wzdragał się trochę, potem się zgodził znużony ciągłymi spory.
Nazajutrz przed świtem był już w drodze. Mróz ścisnął, kroki wędrowca dudniły po twardej skorupie ziemi zamrożonej. Szedł przez wieś. Kuźnia stała cicha, zamknięta, senna. Uczuł ogromną ochotę wyłamać drzwi i głośno wołać, krzyczyć, oznajmić im w tym krzyku że cierpi, a ją, tę która go nie kochała, porwać przemocą. Odwrócił głowę, przyspieszył kroku, by ujść pokusie. Nigdy nie czuł się jeszcze tak maluczkim, biednym i samotnym. W tych zaśnionych domach wsi żyło wielu nieszczęśników, chorych, głodomorów, ale pono żaden z nich nie był tak biedny, tak bardzo biedny jak on. Być chorym, czy biednym, cóż to jest wobec strasznych cierpień człowieka, który utracił władanie swojem sercem.
Sylwetka, jeszcze mglista i daleka góry Canigou, rysująca się u wyjścia z Katlaru, przypomniała mu cel podróży więc począł rozważać szanse swego wybawienia, za którem szedł do Las Clouses. I cóż za nadzieja! Pośród zwałów czarnych chmur, co legły ciężko na całem widnokręgu, błyskała jak mała gwiazdka, zatracona kędyś w przestrzeni. Wabiła jednak, wołała!
Moc jakaś, wyższa nad ludzkie moce miała swą kolebę tam, w onych górach, o których szły legendy. Dobraż to moc, czy szatańska? Bruxas, czy entacadas, stwory nadprzyrodzone zamieszki-