Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/247

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

czyła właśnie przygotowania do obiadu. Nie wielkie tam były przysmaki. Zupa z chleba, ser owczy i pozostałe z wczoraj orzechy na talerzu.
— Nie liczyliście na mnie — zaczął Bernadach — przepraszam za subjekcyę, ale muszę się sam wprosić. Dzień dobry!
Zdziwienie zamknęło na chwilę usta pani Sabardeilh, ale nie była ona zdolną nie mówić długo, przeto wykrzyknęła:
— Naturalnie, że nie liczyliśmy na was! Tu do nas trochę za wysoko i nie wielu traci czas na składanie nam wizyt. Cóż to was sprowadza do Thuès stary filucie? Czy przyjechaliście żądać pieniędzy od Bepy? Jeśli tak, to najlepiej wrócić zaraz do domu. Zabraliście jej już wszystko, nie boimy się już sekwestratora!
— Dajcież spokój pani Sabardeilh! Nie przybyłem tu ze złemi słowy, nie raczcież mnie niemi. Co się stało, odstać się nie może, myślmy raczej o przyszłości. Póki się żyje, nadzieję mieć trzeba. Uwolnią obu deportowanych po bardzo niedługim pobycie w Algierze. Możecie jeszcze obie być szczęśliwe.
— Szczęśliwą, ja? Pragnę już tylko jednego to jest tego, by zebrać konieczną na podróż kwotę i połączyć się z mężem na wygnaniu. Ale podróż drogo kosztuje, a pieniądze zarobić bardzo trudno. Oto co mnie niepokoi. A przytem, cóżby się stało z Bepą, gdybym odjechała! Ona niema tak twar-