Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/245

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

czki kręte a domy wzdłuż nich biedne były i niskie. Dym słaniał się po ziemi prawie, a na bruku bawiły się dzieci zamorusane i opalone od słońca. Bernadachowi przyszedł na myśl spadkobierca mający się niebawem narodzić i jakiś cień rozrzewnienia przemknął mu po twarzy.
Na małym placyku była studnia. Pełno dokoła niej stało kobiet czekających na swą kolej napełnienia dzbanka. Uwagę starego zwróciła jedna z nich, właśnie niosła pełny dzban wody. Szła kilka kroków przed nim. Spojrzał... Bepa? Tak, to była Bepa choć trochę się zmieniła, pochyliła, krok jej był powolniejszy, suwała nogami, ale zawsze była ładna, zawsze miała te same piękne włosy i smagłą, a czystą płeć.
Bernadach zawahał się, czy ma się do niej zbliżyć. Wspomniał wszystko zło, które mu zawdzięczała i uświadomił sobie całą nienawiść, jaką czuć dlań musiała. Dumną była ta mała ongi, a nie był pewnym, czy nieszczęście ją ugiąć zdołało. Jak go też przyjmie? Nagle potknęła się. Właściciel Jeantine ujrzał ją już na ziemi, a wraz z nią, swój sen promienny.
— Uważaj! — krzyknął podtrzymując ją ramieniem.
Na wykrzyk, Bepa się odwróciła.
— To wy? — spytała poznając ojca Jepa.
Drżąc ze wzruszenia postawiła dzban na ziemi. Czekała co powie.