Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/97

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wsi, dragon nie brał udziału w pochodzie. Kapucynady go złościły. Pamiętał on inną uroczystość z lat dziewięćdziesiątych, kiedyto tych wszystkich złoconych, świętych poczciwców i ojców Kościoła, powyciągano z nisz i z filarów, postrącano i spalono w holokauście przed drzewem Wolności. Podczas gdy się palili, on, wraz z innymi patryotami i mieszkańcami wsi, tańczył dookoła stosu, karmaniolę. Przekonania starego od tej chwili nie uległy zmianie... noga jego nie postała w kościele. Prawdziwy poganin ten Malhibern!
Spoglądał z daleka na wychodzącą z kościoła procesyę i oczekiwał teraz u drzwi kuźni, aż powróci. Pokazała się niebawem, wysnuwała się z głębin ulicy. Wypływał z cieniów na słońce korowód niemych mar, cieniów beztwarzych, owianych mistycznym dymem pochodni. Wydawało się, że idą wysłańcy świata nadzmysłowego, z protestem przeciwko światu i naturze, połyskom światła i wiośnie.
Słowiki skryte w półmrocznych zagłębiach wąwozu rzeki Router zamilkły, przerażone trajkotem kołatki zakrystyana Jojotte, a motyle białe i żółte polatywały przynęcone płomieniem świec i ocierały się skrzydełkami o poczwarnie brzydkie, spadające na twarze kapiszony. Powoli, jak wojsko sów, przerażonych słońcem, ponury korowód masek zanurzył się w otwartej czarnej czeluści kościoła.
Nie zdejmując czapki, gdy pochód go mijał,