Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/197

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została przepisana.

    — Chodź lepiej zemną!
    — A dziadek? Czyż mam go opuścić?
    — Przyjedzie do nas. Nie brak kuźni w Katalonii a robotę na dniówkę tak samo się płaci jak u nas. Ty będziesz pracowała także, we dwoje utrzymamy siebie i starego.
    — W jego wieku nie zmienia się przyzwyczajeń. Będę cię oczekiwała tutaj Jep. A teraz, wszak obiecałeś, trzeba iść. Pocałujmy się jeszcze raz i w drogę.
    Całował bez końca. Posadził ją obok siebie i przechylił w tył na posłanie ziół. Mdlała od jego pieszczot.
    — Dosyć! — wołała broniąc się. — Nie chcę! Nie chcę!
    — Nie kochasz mnie niedobra dziewczyno?
    — Zapomnisz o mnie potem! — broniła się jeszcze. Ale opór słabł już. Nie zdając sobie sprawy ze słów własnych i ruchów, oddawała mu się i broniła równocześnie. Miłość zwyciężyła. Stało się co się stać miało...
    Noc już była późna, gdy wypuścił ją z ramion. Długą chwilę stali nic nie mówiąc w progu chaty.
    Poprawiała włosy, wtykała kosmyki włosów pod chustkę.
    — Jestem rozczochrana — rzekła. — Pewnie wszyscy się domyślą...
    — No i cóż z tego? Jesteśmy zaręczeni prawda? Któż ma co do zarzucenia?