Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/75

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dziewczynę. Gdy wieczór był ciepły siadali pod osłoną skał u stóp drzewa oliwnego. Tajemniczość nocy, spokój niezmącony, sprzyjał uściskom zakochanych. Szczekanie psa, lub śmiech sowy, dolatywało czasem, ale gdy te odgłosy milkły, zapadała cisza tak głęboka, że mimowoli zniżali głos, jak gdyby obawiali się, że ktoś może ich podsłuchać.
Powracając drogą, wiodącą do Motlig, zatrzymywali się czasem przed kapliczką św. Piotra, co stała u wnijścia do wsi. Biedny święty z drzewa spróchniałego, z którego zeszła pozłótka i który nie dostawał w ofierze najczęściej nic lepszego jak tylko kurz drożny i przekleństwa woźniców, był świadkiem ich ostatnich rozmów. Cieszyło go to zapewne. Słowa miłosne podobne były do kwiatów świeżych i wolał je zapewne od papierowych, spełzłych habrów i róż, które jakaś pobożna dusza z sąsiedztwa zatykała mu przed nosem raz do roku w dniu imienin.
Szczęśliwy był teraz Jep! Polityka narazie nie zaprzątała mu głowy. Młodzi i starzy, »socyalni«, »demokratyczni« i »reakcyjni«, wszyscy szaleli w całym kraju. Niech żyje miłość i kiszki krwawe! Niech tam w Paryżu gryzie się Prezydent z Izbą, Montagnes trzęsie się z wściekłości i Romieu straszy czerwonem widziadłem głupców, mieszkańcy Katlaru nie pozbawią się przez to ani jednego smakowitego kęsa, ani jednej figury kontredansu.
Tylko proboszcz Colomer i nauczyciel Sabardeilh opierali się tej burzy.